Ryszard Jędrzejewski urodził się 27 V 1911 r. w Lublinie. W latach 1932 – 1938 studiował na Wydziale Lekarskim oraz w Studium Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Poznańskiego. W 1930 r. wstąpił do AZS Lublin, a w 1934 r. do AZS Poznań. Uprawiał lekką atletykę i pływanie. W latach 1933 – 1938 był instruktorem gier sportowych, atletyki terenowej i pływania na terenie województwa poznańskiego. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. był chirurgiem szpitala powiatowego w Sochaczewie. Okres okupacji hitlerowskiej spędził w Lublinie, gdzie działał w konspiracyjnej służbie zdrowia oraz organizował podziemne życic sportowe. W latach 1946 – 1952 pełnił funkcję dyrektora Wojewódzkiej Poradni Sportowo-Lekarskiej w Lublinie, a następnie pracował w służbie zdrowia. Poniżej przedstawiamy wspomnienia Ryszarda Jędrzejewskiego dotyczące międzywojennego sportu w Lublinie.
Narodziny lekkiej atletyki w Lublinie.
Na wiosnę 1921 r. gruchnęła wiadomość po okolicy, że w niedzielę na boisku koszar ósmego pułku piechoty legionów w Lublinie odbędzie się mała wojna. Tak brzmiał tytuł wspomnianej imprezy, na którą złożyły się atrakcje wypełniające cały świąteczny dzień.
Przed południem odbył się pokaz sprawności żołnierzy w zaimprowizowanej małej wojnie z użyciem petard, broni maszynowej, granatów, a nawet lekkiej artylerii. Natomiast po południu odbyły się tak zwane igrzyska sportowe, na które złożyły się następujące konkurencje: bieg na 100 metrów, skok w dal, wzwyż, o tyczce, rzuty: dyskiem, kulą, oszczepem i granatem, przeplatane takimi atrakcjami, jak: wspinanie się po linie i po słupie, na którego szczycie była zawieszona butelka wódki i krążek kiełbasy oraz wyścigi w workach, z jajkiem na łyżce, przeciąganie liny i inne.
Dlaczego lak dokładnie to wszystko przytaczam. Uważam bowiem, że właśnie ta impreza stała się niejako inspiracją do stworzenia zalążków królowej sportu, czyli lekkiej atletyki na Lubelszczyzny. Przecież niejeden z nas zapewne po raz pierwszy zobaczył rzut dyskiem czy skok w dal. Jednak prawdziwą rewelacją okazał się skok o tyczce. Bohaterem tej dyscypliny był czterdziestoletni wąsaty sierżant o nazwisku Śmietana, którego potężnie zbudowana sylwetka na długie lata wbiła się w pamięć niejednego chłopca obserwującego zawody, jako niedościgniony wzór sportowca. Śmietana pokonał wysokość 2 metry i 40 centymetrów.
Fama o odbytej owej niedzieli imprezie szerokim echem odbiła się w mieście i jego okolicach. Cały tydzień o tym się mówiło, a w uszach brzmiały odgłosy wybuchów granatów, rakiet, terkot broni maszynowej i zwycięskie okrzyki — hura. A na podwórkach i łąkach, jako jeden z rodzajów zabaw zaczęto naśladować zapamiętane konkurencje sportowe lekkiej atletyki. Duszą tych poczynań na naszej łące stał się mój starszy brat, który zorganizował spośród pastuchów i okolicznej młodzieży drużynę sportową a uwieńczy] całą tę akcję urządzeniem prawdziwych igrzysk sportowych. To były właśnie zalążki powstającej lekkiej atletyki. Rodziła się ona w ciężkich bólach wobec powszechnej nieufności otoczenia i właścicieli łąk – Żydów. Okoliczni bowiem gospodarze widzieli zbyt wielkie zaangażowanie młodzieży pasącej bydło w zabawę, która kolidowała z obowiązkami pastuchów i pomocy domowych.
Z biblijnym żłobem wiązały się przygotowania do mających się odbyć zawodów lekkoatletycznych. Otóż jeden z chłopców podjął się wyciosania z deski dysku, co zajęło mu wiele czasu, a na co bardzo złym okiem patrzyli gospodarze, pragnąc mu to rękodzieło odebrać i zniszczyć. Stroskany chłopiec schował ten skarb pod żłobem i śpiąc nad oborą całą noc pilnował, by następnego dnia dostarczyć go drużynie. Inny znów chłopiec zdobył czterokilowy żelazny ciężarek z uchwytem od sieczkarni — zastępujący kulę do miotania. Nic długo jednak trwała uciecha, gdyż gospodarz, pragnąc skorzystać z sieczkarni, szybko zorientował się kto zdemontował maszynę, przybiegł na łąkę i ku ogólnej konsternacji sportowców’ odebrał kulę, grożąc sprawcy, że czeka go sucha kolacja, czyli baty. Stojaki do skoku wzwyż i poprzeczkę przygotowałem z bratem.
W takich to okolicznościach rozkwitała na owej łące w pełni blasków młodzieńczego zapału atrakcyjna zabawa, podstawowa gałąź sportu — lekka atletyka.
Nasi rodzice przychylnym okiem patrzyli na to wszystko, widząc w tym potrzebę naszego fizycznego rozwoju. Inni natomiast rodzice przychodzili do naszych z pretensjami, że angażujemy ich dzieci do zabaw, których dotychczas nikt nie znał. A jeden z ojców, motywując swoje zastrzeżenia twierdził: przecież Pan Jezus nie rzucał dyskiem, ani nic skakał, więc po co zezwalać dzieciom wchodzić na złą drogę. Wielką przeszkodą w kontynuowaniu treningów lekkoatletycznych były gospodynie ze wsi, które wracały z miasta z pustymi bańkami po mleku na plecach koło godziny 11:00 i widząc swoich pupilów, skaczących czy rzucających, przywoływały ich do porządku i obowiązku pilnowania bydła.
Jednak największym naszym postrachem był Żyd nazwiskiem Mitlelraann, właściciel dóbr Czechówki, który’ zobaczywszy świeży dołek zrobiony do skoku o tyczce, wpadł do naszego domu, wiele nakrzyczał i zagroził, że poda do sądu o odszkodowanie za zniszczenie łąki. Ale iście wielką awanturą skończyła się sprawa, kiedy w godzinach wieczornych, pod osłoną ciemności, wykopaliśmy na łące skocznię. Wtedy Żyd przyprowadził dzielnicowego policjanta, który, pod groźbą kary, zmusił nas do zakopania skoczni, i przykrycia miejsca po niej kostkami darniny.
Ale i to nie pomogło — skakaliśmy nadal na trawie. Wieść o jakimś zupełnie nowym rodzaju zabaw poczynała pasjonować młodzież sąsiednich przedmieść. Poprzez niekończące się rozmowy na tematy lekkoatletyczne rozpoczęły się pierwsze próby sił. Powstały grupy zainteresowanych poszczególnymi dyscyplinami.
I tak na Dolnej Czechówce powstała dość silna szkółka długodystansowców, którą tworzyli: Kaśmipk, Rajewski, Stanisław Zalewski, znany bokser, a później naczelny masażysta kadry narodowej Polskiego Związku Bokserskiego i Antoni Markiewicz. Na czele tej grupy stał zawsze smutny i zamyślony Wiktor Kramek, późniejszy mistrz Polski w biegu na 3 tysiące metrów z przeszkodami w okresie międzywojennym. Terenem ich treningów były pola i miedze północnej strony Lublina, które przemierzali w ciszy i skupieniu, wzajemnie się kontrolując.
Tadeusz Stępień natomiast skupił wokół siebie przyszłych miotaczy, których pasjonowała chęć popisania się swoją silą. W ogniu pasjonującej rywalizacji schodzili się kandydaci mocnych wrażeń, by popisać się podniesieniem jakiegoś nieludzkiej wielkości kamienia, albo rzuceniem kija z żelaznym grotem na końcu imitującym oszczep, bądź to kamienia mającego przypominać kandrzejewsulę. Mimo że zabawy te były raczej już na pograniczu lekkiej atletyki i zbliżały się bardziej do ciężarownictwa, to jednak kiedy po okolicy rozeszła się wieść, że na Górnej Czechówce andrzejewsszykują się igrzyska lekkoatletyczne, skrzyknęli się wszyscy między sobą i gremialnie zgłosili swój udział w nich.
Wśród wyróżniających się chłopców nie mogę pominąć nieżyjącego już Frania Pytysia, gdyż uważam to niejako za swój obowiązek. Chłopiec ten wcześnie stracił rodziców. Nie mając oparcia u swojej najbliższej rodziny, w wieku dziesięciu lat zaczął błąkać się po swojej wsi Lisowa pod Lubartowem trudniąc się żebractwem. Zauważył go jeden z gospodarzy Czechówki i przygarnął do siebie. Pasąc krowy, zaczął przyglądać się naszym zabawom, ale ponieważ wiekiem i drobną budową nie nadawał się jeszcze do zabawy w lekką atletykę, me był do niej dopuszczany. Jednak to go nie zraziło, śledził z tym baczniejszą uwagą nasze poczynania.
To on właśnie wyciosał ten pierwszy dysk i trzymał go pod żłobem, żeby się nim do nas wkupić następnego dnia. Niewątpliwie to mu się udało. Ale zabłysnął pełną gamą swych zdolności dopiero przy skoku o tyczce. Przyglądał się co najmniej przez miesiąc naszym lekkoatletycznym wyczynom, a potem zaimponował nam swoją zręcznością i skocznością. Skok o tyczce stał się pasją jego młodego życia. W końcu został mistrzem Czechówki w tej dyscyplinie z wynikiem 2 metry 50 centymetrów. Należy podkreślić, że oprócz tego uczył się czytać i pisać, gdyż w owym czasie sieć szkól była słabo rozwinięta a o miejsce w nich dla sieroty pastucha było szczególnie trudno.
Tyczkę do skoków odżałowali rodzice, wyrażając zgodę na wycięcie grubej gałęzi z potężnego krzaka tureckiego bzu, rosnącego przed domem, urzekającego przechodniów zapachem i kształtem niespotykanych kiści. Drzewo tego bzu, naszym zdaniem, wyjątkowo nadawało się do sporządzenia tyczki, gdyż jest bardzo twarde i elastyczne, a jeżeli się już łamie, to z wielką trudnością.
Pomimo tego że świeżo sporządzona tyczka została gładko wystrugana i pociągnięta przeźroczystym lakierem, nie przypadła do gustu Franusiowi. Wystrugał on sobie swoją własną z leszczynowego drzewa. Na tej dopiero dobrze mu się skakało. A skoki te były tak oryginalne, że jeżeli choć raz się je zobaczyło, to trudno potem zapomnieć.
Drobnej budowy chłopczyna ze stosunkowo duży m kijem biegnie przebierając na rozbiegu bosymi, posiniaczonymi z zimna i umazanymi w gnojówce nożynami, zamiatając kaczymi ruchami do środka; zatrzymawszy się pod poprzeczką, zwija się w kłębek i przylgnąwszy jak pijawka do tyczki, wzbija się nagłym ruchem do pozycji stójki, by po przekroczeniu poprzeczki opaść znów, jak zwinięty w kłębek kot na trawę.
Jeżeli ten mój opis dla czytelnika jest przejaskrawiony, to czyż nie jest godne zastanowienia się dlaczego na przyległej do łąki drodze, wracające z pustymi bańkami po mleku kobiety zatrzymywały się, siadały w rowie, wyciągały z zanadrza bułki kupione w mieście i zajadając je przyglądały się? Dlaczego chłopi, wracający w tumanach kurzu z miasta, zatrzymywali się i paląc skręcone z machorki papierosy też się przyglądali?
Warunki startu mieliśmy wszyscy równe, wszyscy boso. Na marginesie drobna dygresja. Buty w pierwszych powojennych latach były tak wielką, nieosiągalną wprost wartością, że nawet szkoda było czasu o tym mówić i myśleć. Do kościoła i do szkoły chodziło się w sporządzonych przez siebie samego drewniaczkach, które w celu wygodniejszego chodzenia przerzynało się, podbijając je skórą. A zimą jedne buty często musiały starczać na jedna i to wielodzietną rodzinę. Zresztą do tych okoliczności tak Się ludzie przyzwyczaili, że większą część roku, zwłaszcza na wsi, po prostu chodzili boso.
Dowodem już pewnej zamożności, a zarazem chyba szczytem ówczesnej elegancji, było pokazanie się w czarnych butach z cholewami, czy też w aż pod kolana sznurowanych trzewikach. Najprędzej dało się to zauważyć w niedziele i święta, kiedy to co zamożniejsi mieszkańcy okolicznych wsi spieszyli na sumę do kościoła.
Szli w gromadkach. najczęściej całymi rodzinami; mężczyźni ubrani byli w czarne albo granatowe sukienne ubrania i śnieżnobiałe koszule, kobiety zaś w granatowe spódnice i najczęściej białe bluzki z obowiązkowo kolorowymi chustami na plecach. Przyzwyczajone do chodzenia boso, szły teraz także boso, niosąc przewieszone przez ramię trzewiki. Doszedłszy do grobli, zatrzymywały się przed młynem, siadały na biegu stawu, myły nogi, wkładały buty, by wejść na most już w paradnym stroju, bowiem mimo że była to dzielnica żydowska, był to już prawie początek miasta. Co w tym najciekawsze – nie słychać było użalania się czy też rozdzierania szat ze względu na ciężką sytuację. Mimo iż zimy były bardzo srogie, mroźne i długie, termin klęski żywiołowej nie był znany.
A wracając do naszego bohatera skoku o tyczce, pragnę nie tylko z klubowego obowiązku – podać, że zdążył ten chłopiec skończyć szkołę handlową i zostać kierownikiem dużego sklepu konfekcyjnego, usytuowanego przy jednej z pryncypialnych ulic Lublina.
Źródło: Wirtualne Muzeum Akademickiego Związku Sportowego