Rozmowa z Anną Garwacka, kołowa drużyny MKS Montex Lublin w latach 1995 – 1998. Tekst przygotowało biuro prasowe MKS Lublin. Publikacja możliwa jest dzięki współpracy Kroniki Sportu z Klubem.
Po czasie nadal wolisz defensywę, czy może jednak ofensywę?
(śmiech) Zanim odpowiem na to pytanie, zaznaczę, że od początku swojej kariery miałam fantastycznych trenerów. Każdy z nich powtarzał, że najlepszy atak to obrona. Stało się to moją pasją, bo nawet po zakończeniu kariery zawodniczki, jużbędąc trenerką, powtarzałam wszystkim swoim uczennicom, że będziemy wygrywać tylko wtedy, gdy będziemy dobre w defensywie. To dzięki twardej obronie dobrze może funkcjonować kontratak. Jeszcze przed pandemią, mając 49 lat, grałam w 5. lidze francuskiej – nie mogę już szybko biegać, więc stałam w obronie. Nikt nie mógł mnie przejść, zapewniam.
Wierzę.
Oczywiście piłka ręczna przez lata bardzo się zmieniła, to nie jest to samo, co było w „naszych czasach”. Teraz jak oglądam mecze, to po piętnastu minutach zaczynam się nudzić. Dla mnie śledzenie meczów to głównie analiza. Nie umiem oglądać ich ot tak, po prostu. Jestem zawodniczką i chyba umrę jako zawodniczka. Co najważniejsze, wszystko wyniosłam od trenerów, którym z tego miejsca bardzo dziękuję. Jasne, trzeba mieć trochę talentu i dużo chęci, ale główną rolę odgrywa szkolenie. Gdy widzę, co obecnie dzieje się we Francji z piłką ręczną, jak się do niej podchodzi, mam zwyczajnie dość. Mam inną wizję tego sportu, niż ta aktualnie dominująca. Gdy my wchodziłyśmy na halę, trener musiał wyłączyć światła, byśmy z niej wyszły, trzeba nas było wyganiać z zajęć. Teraz większość ucieka byle szybciej. Wracając do ataku i obrony – rzeczywiście wybieram obronę. Miałam to szczęście, że grałam ze świetnymi zawodniczkami, chociażby z Anną Ejsmont. Współpraca z nimi to była czysta przyjemność.
Z Anną Ejsmont miałaś niezwykłe porozumienie, grałyście nieszablonowo. To rzadkość tak dobrze się z kimś „czytać” na boisku?
Znałyśmy się w zasadzie od dziecka. Zawsze występowałyśmy razem: w Elblągu, Lublinie, reprezentacji i grałyśmy praktycznie na ślepo. Na niej zawsze „siedziały” dwie zawodniczki, ale nic sobie z tego nie robiła, było jej obojętne, czy rzuci lewą, czy prawą ręką. Czasem myślę, że „Wala” była w czepku urodzona – wszystko bowiem przychodziło jej naturalnie. Ja musiałam trenować trochę więcej, ona nie i chyba właśnie ja pracowałam za nią. Na parkiecie bardzo się wspierałyśmy: ja ją w obronie, a ona w ataku podawała mi takie piłki, że „głowa mała” – znałyśmy się tak dobrze, że mogła do mnie dogrywać, będąc na połowie boiska. Podsumowując, tak, to rzadkość rozumieć się z kimś aż tak dobrze.
Zostańmy jeszcze trochę przy obronie. W jednym z wywiadów powiedziałaś kiedyś, że jesteś szefem defensywy. Rzeczywiście tak się czułaś?
Jak najbardziej, ale to przez trenerów, którzy przed meczami zawsze konsultowali ze mną grę obronną. W Montexie np. Wioletta Luberecka, czy Anka Ejsmont dowodziły w ataku. Moją rolą było bycie szefem defensywy. Lubiłam to. Dla mnie gra jako trzecia zawodniczka w linii obrony to poezja – ogólnie dobra gra w obronie to poezja. Tak sobie myślę, że defensywa w piłce ręcznej jest jak matematyka, bo polega na liczeniu. W piłce nożnej np. wszyscy patrzą na tych, co strzelają gole, o obrońcach się zapomina. W piłce ręcznej jest, a przynajmniej powinno być, zupełnie odwrotnie. To sport wyjątkowo zespołowy, liczy się każdy – także ci, którzy siedzą na trybunach i nie mają szansy wejścia na boisko. Dla mnie handball był i jest całym życiem. Myślę, że jakbyśmy teraz mogły z naszą drużyną wyjść na parkiet i zagrać, to byśmy rywalizowały – nawet z protezami – i dały z siebie wszystko. Nikt by nas nie przeszedł! To nic, że na drugi dzień musiałybyśmy siedzieć w solance (śmiech).
A czym w ogóle zajmujesz się teraz?
Pracuję jako handlowiec. Znalazłam zawód, który mi pasuje i który jest jak sport. Często jestem na wyjazdach, biorę torbę i pakuję się, jakbym jechała na zawody. Mam dyrektora, który jest trenerem. U mnie sport przełożył się na całe życie. Co ciekawe, we Francji, gdy zobaczą w twoim życiorysie, że jesteś byłym sportowcem, grałeś w reprezentacji, łatwiej jest ci znaleźć pracę, bo pracodawca wie, że zawsze chcesz iść naprzód, nie cofasz się.
Miło to słyszeć, bo dla wielu sportowców koniec kariery wiąże się z depresją i tym, że nie potrafią odnaleźć tego „życia po życiu”.
Zawsze trzeba iść do przodu, tak samo jak na boisku. Oczywiście, sport sportem, ale wiąże się to także z wychowaniem, z tym, co przekazali nam rodzice. W moim przypadku na szczęście mama dała mi wszystko. Tata pracował za granicą, dbał o finanse, a mama pomogła mi dojść tam, gdzie doszłam. W szkole byłam wiecznie gnębiona, bo grałam w reprezentacji, bo to, bo tamto, więc mam głównie przykre wspomnienia. Mama starała się tłumaczyć, zawsze mnie chroniła i nie zabraniała mi być w sporcie. To dzięki niej osiągnęłam to wszystko. Śmieszne jest, że teraz ja oglądam sport rzadko, mama natomiast śledzi każdy mecz. Czasem boję się, że coś jej się stanie z sercem, bo wszystko tak mocno przeżywa.
A propos trudnych momentów. Na jednym z treningów ucierpiało twoje oko, przez co musiałaś grać w specjalnych okularach. Nie bałaś się wtedy, że ten uraz może zakończyć twoją karierę?
Nie. Człowiek był młody, nie podchodził do tego w taki sposób. Urazy oka miałam chyba cztery albo pięć razy. W ogóle moje kontuzje były trochę głupie, bo jeden problem z okiem wziął się z tego, że Iwona Nabożna rzucała z 9. metra i trafiła w moje oko… Potem grając w obronie, jedna z koleżanek włożyła mi palce w oko. Tragiczną kontuzję miałam w Rumunii, ale nie poszłam tam do okulisty, bo nie chciałam stracić wzroku. Wróciłam do Warszawy i dopiero poszłam do lekarza na specjalny zastrzyk. Powiedział, że albo będę grała w okularach, albo wcale. Na szczęście kuzyn, który mieszkał w Ameryce, wysłał mi okulary, jakich używali gracze NBA. Trochę parowały, ale zawsze dało się znaleźć rozwiązanie. A kiedyś też, podczas jednego meczu, straciłam zęby. Mierzyłyśmy się wtedy z reprezentacją Holandii. Jedna z zawodniczek rzucając, trafiła mnie nadgarstkiem w szczękę. Nie miałam więc poważnych kontuzji barków, kolan, a zupełnie inne i dosyć dziwne. Nic nie było mnie jednak w stanie zatrzymać. Dla nas każdy wyjazd na mecz był świętem. Kiedyś miałam być świadkową na ślubie mojego brata, ale powiedziałam mu „daj sobie spokój, mam wtedy mecz, nie przyjadę na czas”. Gdy dotarłam na wesele, po godzinie zasnęłam, bo jednak spotkanie było męczące. Na szczęście brat nie miał z tym problemu (śmiech).
Czujesz się legendą lubelskiej piłki ręcznej?
Hmmm… czuję się nią dla siebie, bo teraz dostrzegam, jak wiele pracy trzeba było włożyć, by osiągnąć to, co osiągnęłam. Kiedy przenosiłam się z Polski do Francji, długo zastanawiałam się, po co ja to wszystko robiłam, co mi to dało. Niektórzy sportowcy nie potrafią znaleźć odpowiedzi na te pytania i wpadają w depresję. Ja raczej depresji nie miałam, ale dużo rozmyślałam. Czasem myślę, że może też jestem legendą zapomnianą. Gdy odezwałaś się w sprawie rozmowy do tego cyklu, wydawało mi się, że świat zwariował, bo jak ktoś może o mnie, o nas pamiętać. Sprawiło mi to niesamowitą przyjemność. To, że ktoś pamięta o tym, co dałyśmy polskiej piłce ręcznej, to największa premia.
Potrafisz wybrać jedno, najlepsze, wspomnienie związane z grą w Montexie?
Nie mogę powiedzieć, że wygrana Pucharu EHF, bo wtedy mnie już w Lublinie nie było. Te najlepsze i najcieplejsze wspomnienia wiążą się z lubelskimi kibicami, którzy byli jak paliwo. Pamiętam te osoby, którym nie przeszkadzało to, że hala jest mała, że siedzą czy stoją praktycznie na sobie. Dla mnie oglądanie ich i słuchanie tego dopingu zawsze było olbrzymim przeżyciem. Wchodząc na halę, nigdy nie myślałam o tym, czy albo ile zarobię. Dla mnie liczyły się emocje, a tych w Lublinie nigdy nie brakowało.
Źródło: MKS Lublin Fot. Archiwum prywatne Anny Garwackiej