Zuzanna Mazurek, pływaczka. Uczestniczyła w Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie (2008). Dwukrotna mistrzyni Polski seniorów (2008, na 100 i 200 m stylem grzbietowym). Mistrzyni świata juniorów (2008, na 200 m stylem grzbietowym), brązowa medalistka mistrzostw Europy juniorów (2007, na 200 stylem grzbietowym). Zawodniczka Uczniowskiego Klub Pływackiego „Fala” Kraśnik.
Zuzanna Mazurek opowiada:
„Moja przygoda z pływaniem zaczęła się we wczesnym dzieciństwie. Rodzice zabierali nas (mnie i moją siostrę) na pływalnię i tam się z nami bawili. Odkąd pamiętam umiem pływać i prawie całe moje życie kręciło się wokół pływania. Mam pewne przebłyski co do początków nauki pływania. Pamiętam, jak stałam w połowie małego basenu w Kraśniku (brodzika) i tata dał mi zadanie, abym odbiła się od dna i tzw. strzałką dopłynęła do brzegu. Nie dałam rady, zabrakło mi powietrza (a to była taka mała odległość!). Kolejne wspomnienie – mój tata prowadził nauki pływania i byłam przypisana do jakiejś grupy, ale tak naprawdę nie chciałam ćwiczyć, więc cały czas się bawiłam. Pewnego dnia na zastępstwo przyszła pewna pani (znajoma rodziców), taty nie było, bo miał jakieś sprawy. Byłam już na takim etapie, że normalnie brałam udział w zajęciach i ćwiczyłam. Jednak, kiedy ta pani miała z nami zajęcia nie chciałam w ogóle pływać. Najbardziej chyba utkwił mi w pamięci moment przełamania się. Była już utworzona grupa pływacka, w której m.in. trenowała moja siostra Karolina, podczas gdy ja bawiłam się w brodziku. Pewnego dnia odbyły się zawody dla dzieci, które zaczynały już trenować. Podbiegłam do taty i powiedziałam, że też chcę popłynąć. Oczywiście pozwolił mi. Stanęłam na słupku, wskoczyłam na nogi i popłynęłam. W tym samym czasie płynęła moja siostra. Pamiętam to jak dziś – byłam w połowie basenu, a Karolina już skończyła płynąć. Cały basen przepłynęłam w ok. 1:43, nie wiem dokładnie, musiałabym sprawdzić na dyplomie, który mam w domu u rodziców do dziś. W 1997 roku razem z siostrą Karoliną stanęłam na pierwszym miejscu podium. Tak oto narodziła się moja miłość do pływania.
W ciągu kilku lat miałam również możliwość spróbowania innych sportów. Rodzice zapisali mnie na taniec towarzyski, ale po roku nie chciałam już chodzić, coś mi nie odpowiadało. Chodziłam również na tenisa ziemnego, ten sport uwielbiałam i szło mi nie najgorzej. Niestety nasz trener, już nieżyjący świętej pamięci pan Oleg Dorofiejew wyjechał i zostaliśmy przekazani do innego trenera a to już nie było to samo. Zajęcia odbywały się w weekendy, a ja coraz częściej miałam wtedy zawody pływackie. Nadszedł w końcu czas, aby wybrać jeden konkretny sport, którym chciałam zająć się na poważnie. Była to trudna decyzja, ponieważ uwielbiałam pływać i grać w tenisa. Ale już wtedy było widać, że jednak w pływaniu jestem lepsza i mam do tego stworzone warunki. Z resztą nie wyobrażałam sobie sytuacji, że mogłabym z tego sportu zrezygnować! Tenis pozostał dodatkiem i przyjemnością na wakacje. Dzięki moim rodzicom, razem z siostrą, miałyśmy okazję zasmakować innych sportów, ponieważ czas wolny zawsze spędzaliśmy bardzo aktywnie. Rodzice uczyli nas podstaw różnych dyscyplin, dzięki czemu o wiele łatwiej radziłyśmy sobie w późniejszych latach na obozach, lekcjach w-f oraz na studiach.
Czas tak szybko mijał, że nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam jeździć na zawody, zdobywać medale i puchary. Pamiętam niektóre wyścigi, myślę, że te najważniejsze dla mnie. Różnego rodzaju „Koziołki”, mitingi, ligi, mistrzostwa województwa i oczywiście, po jakimś czasie, zaczęły się Mistrzostwa Polski Juniorów. Na początku były to Korespondencyjne Mistrzostwa Polski. Mój pierwszy medal z tych zawodów był brązowy, 200m stylem grzbietowym (od samego początku i przez całą karierę był to mój koronny styl i dystans). Jak dziś pamiętam ten wyścig. W swoim województwie byłam najlepsza, „odstawiłam” rywalki bez problemu. Miałam wtedy 10 lat. Były to ogromne emocje. Na kolejnych Korespondencyjnych Mistrzostwach Polski do lat 11 zdobyłam już dwa medale: złoty i srebrny. Mistrzostwa Polski Juniorów dwunastoletnich rozgrywane były już wspólnie, zjeżdżali się zawodnicy i zawodniczki z całej Polski. Tam po raz pierwszy miałam styczność z systemem eliminacji i finałów. Oczywiście finał na 200m grzbietem również tkwi w mojej głowie, tym bardziej, że zdobyłam złoty medal.
W szkole podstawowej, do której chodziłam od czwartej klasy, utworzona została klasa sportowa (której trenerką była moja mama), dzięki czemu miałam możliwość trenowania dwa razy dziennie i miałam dopasowane godziny treningów do zajęć lekcyjnych. Tak samo w kolejnych latach w gimnazjum. Jestem bardzo wdzięczna dyrekcji obu szkół, że dali mi taką możliwość, bo dzięki temu miałam naprawdę dobre warunki do nauki i trenowania. Oczywiście na nic innego czasu już nie miałam. Jedyne zajęcia dodatkowe to był język angielski, na który chodziłam dwa razy w tygodniu. Niestety na spotkania ze znajomymi czasu już zabrakło. Dlatego też moje kontakty z uczniami z klasy nie były zbyt zażyłe. Moje przyjaźnie tworzyły się głównie wśród zawodników, z którymi widywałam się na zawodach a później na obozach kadrowych. Pamiętam jak w szkole niektórzy śmiali się ze mnie, że „śmierdzę chlorem” albo, że mam szerokie bary. Na początku było mi przykro gdy słyszałam takie słowa, ale moje wyniki oraz świadomość, że mam swój cel, pasję i robię to co kocham odpłacały mi te docinki. A kiedy zaczęłam osiągać wyniki nie tylko w Polsce, ale i za granicą, od tych samych osób nagle słyszałam gratulacje i zapewnienia, jak bardzo mnie podziwiają.
Mój pierwszy medal jaki zdobyłam na Mistrzostwach Polski Seniorów był brązowy na 200m stylem grzbietowym. Był to rok 2007, kiedy starałam się walczyć o minimum na Mistrzostwa Europy Juniorów. Miałam wtedy 16 lat. Uzyskałam czas lepszy od minimum i zdobyłam medal, było to niesamowite i nieoczekiwane dla mnie osiągnięcie. Byłam bardzo zadowolona, gdyż okazało się, że mój tata (jednocześnie trener) został również powołany na te mistrzostwa. Dużo pomogło mi to, że był ze mną na tak ważnych zawodach. Czułam, że jestem dobrze przygotowana i liczyłam, w najlepszym wypadku, że dostanę się do finału. Od lat walczyłam z moim tatą, aby rzucił palenie. Zapytałam, czy jak zdobędę medal rzuci? Odpowiedział z „uśmieszkiem” na twarzy, że rzuci palenie, jeśli wygram. Niestety wiedziałam, że nie jest to w moim zasięgu. Kiedy nadszedł dzień startu na 200m grzbietem, byłam bardzo podenerwowana. Razem z Iwonką Lefanowicz, moją przyjaciółką i jednocześnie rywalką dostałyśmy się do finału. Mieszkałyśmy w tym samym pokoju i pływałyśmy tym samym stylem na zawodach. To ona była faworytką do medalu, ja miałam tylko być w finale. Większość patrzyła podczas wyścigu na Iwonkę (ewentualnie z wyjątkiem mojego taty), a na ostatnich pięćdziesięciu metrach, kiedy zaczęłam finiszować, jeden z kadrowych kolegów krzyknął „patrzcie na Zuzę!” – nagle to ja znalazłam się w czołówce. Po dopłynięciu nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Zdobyłam brązowy medal! Byłam w ogromnym szoku. Zabawne było to, że przed startem wyobrażałam sobie swój wyścig. I jeden raz wyobraziłam sobie jak zdobywam medal i jak potem biegnę do taty i go ściskam, jak płaczę ze szczęścia. Tak też się stało, dokładnie tak jak to sobie wyobraziłam. A pamiętam, kiedy noc przed finałem razem z Iwonką nie mogłyśmy spać i poszłam do lekarza po tabletki nasenne dla nas. Całe szczęście Iwonka też zdobyła brązowy medal, ale na krótszym dystansie.
Po Mistrzostwach Europy Juniorów zakończyłam swoją edukację w gimnazjum i nadszedł czas na wybranie liceum. Najgorsze było to, że musiałam zmienić trenera. Nie mogłam trenować w Kraśniku z moim tatą, gdyż nie miałam odpowiednich warunków do nauki i trenowania razem. Moja siostra od dwóch lat była już w Oświęcimiu w Szkole Mistrzostwa Sportowego, więc poszłam w jej ślady, gdyż póki co zawsze tak robiłam i wychodziło mi to na dobre. Trafiłam do trenera Marka Dorywalskiego To nie były łatwe lata. Ale wiadomo – coś za coś. Tęsknota za domem, nauka samodzielności, ogromna próba dla mojej psychiki. Trenowałam z grupą męską, głównie maturzystami, tylko jeden kolega był z mojego rocznika, pozostali starsi. Wyjazdy na obozy kadrowe, różni trenerzy, więc miałam możliwość dostać naprawdę wiele nowych bodźców, co było bardzo fajnym i ciekawym przeżyciem, mimo że nie łatwym. W pierwszym roku liceum moim głównym założeniem było zrobienie minimum na Mistrzostwa Świata Juniorów w Meksyku. Pierwsza myśl o Igrzyskach w Pekinie (oczywiście w marzeniach) pojawiła się w momencie, gdy trener, z którym trenowałam w SMS-ie powiedział mi, że musimy patrzeć realnie i że na Igrzyska Olimpijskie nie mam szans, ale do Meksyku fajnie byłoby pojechać. Wtedy pomyślałam sobie: „hmm… jeszcze zobaczymy!” Oczywiście też wiedziałam, że jest to poza moim zasięgiem, ale pomarzyć zawsze można. Kolejna taka myśl pojawiła się podczas świąt, gdy łamaliśmy się opłatkiem i moja mama składając mi życzenia powiedziała, że życzy mi abym zrobiła minimum do Pekinu. Ja się wtedy zaśmiałam, ale słysząc to pojawiły mi się tak zwane „motyle w brzuchu” i poczułam w sobie takie dziwne uczucie i radość, jak fajnie by było i widziałam, że mama naprawdę w to wierzy i nie rzuca słów na wiatr, byleby życzyć coś miłego. Ponownie pomyślałam o Igrzyskach w Pekinie na obozie kadry juniorów w Dębicy, na którym byłam przed głównymi mistrzostwami Polski seniorów. Tam trenowałam z grupą grzbiecistów pod okiem najlepszego specjalisty w naszym kraju, jeśli chodzi o styl grzbietowy Jacka Miciula. Szczerze mówiąc, po raz pierwszy spotkałam się z takimi treningami i w wodzie i na lądzie. Wykonałam ogromną pracę nóg i w ciągu czterech tygodni poprawiłam wyniki nawet o kilka sekund. Pamiętam, kiedy w trakcie treningu na lądzie, podczas robienia tzw. „scyzoryków” (to były trochę inne scyzoryki, trener nazywał je „scyzoryki nasze i wasze”, gdyż były ich dwa rodzaje i nie były to scyzoryki jakie nauczyciel zadaje na lekcji wychowania fizycznego, oj nie…). Kiedy robiłam jedne ze scyzoryków, podszedł do mnie drugi trener kadrowy, świętej pamięci trener Edmund Uścimowicz i powiedział do mnie „Ale ten trener ciebie męczy!”. Ja tylko wzruszyłam ramionami, natomiast trener, z którym trenowałam odpowiedział: „Bo to nie jest zawodniczka na Mistrzostwa Świata Juniorów, to jest zawodniczka na Igrzyska Olimpijskie!”. Zaśmiałam się, ale to był naprawdę mocny bodziec dla mnie, który pozwolił mi uwierzyć, choć w maleńkim stopniu, że minimum może być w zasięgu.
Dwa tygodnie przed mistrzostwami byłam w domu. Tak jak wspominałam cały czas walczyłam z moim tatą, aby rzucił palenie. Czułam, że jestem w stanie wygrać wyścig na 200m stylem grzbietowym i pobić swój rekord życiowy, a być może nawet zbliżyć się do rekordu Polski. Mając takie odczucia zaproponowałam tacie zakład. Powiedziałam mu; „tato, jeśli zdobędę dwa złote medale na seniorach to rzucasz palenie!”, na co tata odpowiedział mi z śmiechem: „Chyba jak zdobędziesz minimum na Igrzyska Olimpijskie!”. Zdenerwowałam się. wstałam i poszłam do swojego pokoju (coś tylko odburknęłam tacie). Nadszedł czas mistrzostw. Dzień pierwszy, start na 200m grzbietem. Eliminacje, minimum na mistrzostwa świata juniorów zrobione. Teraz polowałam na zwycięstwo i na rekord Polski seniorów. O minimum na Igrzyska Olimpijskie nie myślałam, do czasu… kiedy byłam w hotelu i odpoczywałam przed finałami, założyłam słuchawki na uszy, słuchałam muzyki i zaczęłam wyobrażać sobie swój start. Cała się trzęsłam ze stresu. Wyobrażałam sobie po kilka razy jak płynę, wygrywam i pobijam rekord kraju. Nagle jednak wyobraziłam sobie jak robię minimum na Igrzyska. W myślach wszystko było takie realne, cała drżałam z nerwów, czułam zmęczenie w nogach, w rękach, w całym ciele. Poczułam ogromną radość, szok, wyobrażałam sobie co się dzieje na basenie, na trybunach, jak wszyscy mi gratulują. Kiedy otworzyłam oczy i wstałam, bo trzeba było już jechać na finały, czułam się jakbym była już po starcie. Jakbym pobiła rekord Polski i zrobiła minimum na Mistrzostwa Świata Juniorów i zdobyła mistrzostwo Polski seniorów. Pojechałam na pływalnię całkiem rozluźniona, weszłam na rozgrzewkę i potem zadzwoniłam do taty zapytać, gdzie jest. Jeszcze był w hotelu. Powiedziałam mu tak: „Już nie musisz przyjeżdżać jestem po starcie, jadę na Mistrzostwa Świata Juniorów, wygrałam i pobiłam rekord Polski seniorów”. Tata zapytał, co ja w ogóle wygaduję, na co mu odpowiedziałam: „nic nic, nie ważne” i się rozłączyłam. Przyszedł moment startu. W głowie miałam pełen luz, śmiałam się, słuchałam muzyki. Przed samym wyjściem na platformę startową uspokoiłam się i zaczęłam skupiać się nad startem. Powiedziałam sobie: „dobra, to zaczynamy, już spokój, skup się.” I popłynęłam. Pamiętałam jak przed startem tata do mnie powiedział: „masz swój tor, płyniesz sama, nikogo wokół ciebie nie ma, nie zwracaj uwagi na nic, rób swoje.” I tak też robiłam, nic mnie nie rozproszyło, nikogo nie widziałam, nic mnie nie interesowało. Zaczęłam bardzo mocno, po 150 metrach spojrzałam na ścianę z wynikami i wyświetlił się czas 1:39, w ułamku sekundy przypomniał mi się trening, kiedy pływałam 4x150m grzbietem z progresją. Ostatnie 150m popłynęłam w czasie 1,39 i wtedy tata powiedział mi, że na mistrzostwach Polski w Ciechanowie zaczynałam w tym czasie na 200m i popłynęłam wtedy czas 2:12. Kiedy sobie to uświadomiłam powiedziałam w myśli: „Minimum na Igrzyska!” (minimum wynosiło dokładnie 2:12,73) nagle coś we mnie wstąpiło, jakbym dostała zastrzyk energii i miała nie wiadomo ile siły. Zaczęłam finiszować. To było coś niesamowitego! Nie da się tego opisać, naprawdę. Do tej pory jak o tym myślę, mam „motyle w brzuchu”. Dopłynęłam. Patrzę na tablicę z wynikami, mrużę oczy, widzę 2:12,65 – niemożliwe – nie wierzę. Patrzę w bok. Trybuny stoją, wszyscy klaszczą, spiker mówi, że zrobiłam minimum na Igrzyska Olimpijskie. Co się wtedy ze mną działo? Nie mam pojęcia. Cieszyłam się jak głupia, zaczęłam płakać, miałam w sobie tyle siły, że mogłabym płynąć jeszcze raz! Wychodzę z wody, podbiegają do mnie koleżanki, ściskają mnie, płaczą ze szczęścia, a ja razem z nimi. Nie da się tego opisać, trzeba to po prostu przeżyć. Życzę tego każdemu, dosłownie każdemu sportowcowi! W szatni wyściskała mnie zapłakana Karolina – moja siostra, w tym samym czasie pogratulowała mi Otylia Jędrzejczak. Poszłam w stronę trybun, tata wybiegł, wziął mnie na ręce i kręcił. Widziałam jego łzy w oczach (pierwszy raz w życiu widziałam jak mój tata płacze). Tego dnia nigdy nie zapomnę.
Zaczęły się zgrupowania przed Mistrzostwami Świata Juniorów i Igrzyskami Olimpijskimi. Trzy miesiące wyjęte z życia. Nie było czasu na nic innego, trzeba było zająć się tylko i wyłącznie ciężką pracą, aby coś jeszcze pokazać i osiągnąć na najważniejszych dla mnie imprezach. Mistrzostwa Świata Juniorów w Monterrey w Meksyku. WOW! Ameryka i te sprawy. Główny start – 200m stylem grzbietowym. Dostałam się do finału. Podczas eliminacji pobiłam rekord mistrzostw, co było motywacją do jeszcze lepszego startu w finale. Oczywiście stres i zmęczenie dopadło. Nie wiedziałam co mam robić, nie miałam się gdzie podziać, byłam bardzo zdenerwowana. Napisałam wiadomość do rodziców, aby mi coś napisali, cokolwiek, bo nie mogę już wytrzymać. Dostałam odpowiedź – trzy proste wyrazy „Zuza rób swoje”, które wystarczyły żebym się uspokoiła. Później pamiętam jak przed wyjściem na finały trener powiedział do mnie słowa „Zuzia pamiętaj, chcę Mazurka dla Miciulka” oczywiście zaczęłam się śmiać. Ale w głębi duszy powiedziałam sobie, że tak będzie. Jeszcze będąc w hotelu wyobrażałam sobie ten start, to jak wygrywam i pobijam rekord życiowy. Dzięki tym wyobrażeniom dużo łatwiej było mi pokonać stres przed samym startem. Popłynęłam. Nie było już tak przyjemnie jak podczas startu na mistrzostwach Polski seniorów. Płynęło mi się ciężej. Ale wygrałam. Pobiłam rekord życiowy. Mistrzostwo Świata Juniorów – największe osiągnięcie, jakiego mogłam dokonać w tym momencie. Łzy szczęścia, radość, myśli jakie przychodziły mi do głowy, uczucie – super! Na podium wszystko ze mnie spłynęło, cały stres, emocje. Nie wytrzymałam i popłakałam się na podium, kiedy usłyszałam Mazurka Dąbrowskiego. W drodze powrotnej trenerzy puścili w autokarze specjalnie dla mnie hymn biało-czerwoni. To był kolejny, jeden z najlepszych dni w moim życiu.
Po Mistrzostwach Świata Juniorów nadszedł czas na przygotowania do Igrzysk. Co prawda nie było już wiele czasu, ale trochę jeszcze potrenować było trzeba. Nie bardzo mi się chciało i byłam już wszystkim zmęczona, ale coś za coś. Trzymała mnie cały czas myśl, że jak jadę na Igrzyska, to chcę swój wynik jeszcze poprawić, chcę spełnić swoje marzenie a spełnię je wtedy, gdy wystartuję i poprawię wynik. Najgorsze było to, że prawie wszyscy mieli już wakacje, a ja musiałam trenować. Ale z drugiej strony, wiem, że ci którym nie udało się zrobić minimów oddaliby naprawdę wiele, aby być na moim miejscu. Taka szansa może trafić się kilka razy, raz albo nawet nigdy w życiu. Kiedy wylecieliśmy do Japonii, na obóz, treningi były już coraz luźniejsze, więc i humor dopisywał. Po dwóch tygodniach nadszedł czas Igrzysk Olimpijskich. Emocje niesamowite. Ogromna wioska olimpijska, wielka stołówka z wieloma kuchniami świata. Najlepsi zawodnicy z całej kuli ziemskiej. Coś niewyobrażalnego dla kogoś, kto nie miał możliwości tego przeżyć. Buzia mi się cały czas uśmiechała, byłam pełna podziwu widząc te wszystkie obiekty. Najbardziej utkwiła mi w głowie oczywiście pływalnia. Kiedy weszłam na główną nieckę przeszły mnie ciarki, usta same się otworzyły, czułam ogromną radość i nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Sufit, który zmieniał kolory, ogromny obiekt, na jakim jeszcze nigdy w życiu nie byłam. I najlepsi na świecie pływacy. Moi idole– coś niesamowitego. Niestety nie mogłam iść na otwarcie Igrzysk, gdyż miałam start w ciągu 48 godzin i nie zdążyłabym wypocząć. Pierwszy start – kontrolny, na 100m. Rekord życiowy, dobre rokowania, byłam zadowolona. Następnie kilka dni przerwy i nadeszła chwila prawdy. Startowałam po południu, więc rano tylko rozpływanie. Denerwowałam się, nie sądziłam, że aż tak będę się stresować. Całe szczęście była z nami pani psycholog, z którą mogłam porozmawiać i dziewczyny, które mnie uspokajały. W końcu przetłumaczyłam sobie, że po co ja się stresuję, skoro to było moim marzeniem? Start na Igrzyskach Olimpijskich! Po co mam się stresować, skoro już tu jestem i to się dzieje naprawdę, teraz tylko wystarczy wystartować i dać z siebie wszystko. „Jestem tu i chcę do końca to marzenie spełnić”. Przed startem była ze mną pani psycholog i Otylia. Rozbawiały mnie i nie dopuszczały do tego, abym się denerwowała. Grałyśmy w „łapki”, opowiadałyśmy kawały i cały czas się śmiałyśmy. Nawet jak już szłam przed słupki startowe Oti krzyknęła do mnie i przypomniała mi pewien kawał, oczywiście zaczęłam się śmiać. Może i troszkę byłam za bardzo rozluźniona, bo po starcie zaczęłam pierwsze 100m wolniej niż na mistrzostwach Polski i na mistrzostwach Świata, ale potem przyspieszyłam i wynik był lepszy. Pobiłam rekord życiowy, zadanie spełnione. Pamiętam jak dziś, że na trzeciej 50-siątce powiedziałam sobie w myśli, że właśnie spełniam swoje marzenie i w tym czasie zaczęłam się uśmiechać. Płynęłam i buzia mi się śmiała. Uplasowałam się na 21 miejscu. Po startach zostało mi kilka dni wolnego, dzięki temu miałam okazję pojechać obejrzeć mecz polskiej reprezentacji w piłkę ręczną, poczuć emocje z innej strony. Widziałam również na żywo jak Szymon Kołecki zdobywał medal w podnoszeniu ciężarów. Cudowne było to, że miałam okazję obejrzeć inne sporty i kibicować innym zawodnikom z Polski. Pobyt na Igrzyskach Olimpijskich był moim najważniejszym i niezapomnianym wydarzeniem w całej karierze sportowej. Nie mogę doczekać się, kiedy będę mogła o tym opowiedzieć swoim dzieciom.
Dodam tylko jeszcze, że każdy mój powrót z ważnej imprezy uwieńczany był pysznym ciastem jakie piekła moja mama. Zawsze ozdabiała je napisami, co osiągnęłam na danym wyjeździe. Kiedy wróciłam ze zgrupowania w RPA dostałam ciasto z narysowanymi konturami Afryki.
Rozmowę przeprowadzono w dniu 23.04.2019, w zbiorach autorów książki "Olimpijczycy Lubelszczyzny"