Andrzej Kasprzak to bezapelacyjnie lubelski koszykarz wszechczasów. Zawodnik Lublinianki dwukrotnie dostąpił zaszczytu udziału w Igrzyskach Olimpijskich: w Meksyku (1968 r.) oraz Monachium (1972). W Meksyku reprezentacja Polski zajęła wysokie szóste miejsce, a koszykarz wojskowych znajdował się w centrum uwagi lubelskich kibiców i mediów. Po powrocie od Polski udzielił krótkiego wywiadu ówczesnemu Kurierowi Lubelskiemu.
Andrzej Kasprzak: Choć nie powiodło nam się w Sofii na turnieju przedolimpijskim, ale wyjechaliśmy do Meksyku. Tam w Monterrey udowodniliśmy, że powinniśmy grać w turnieju olimpijskim. Taj tez się stało. O wynikach nie będę wspominał, bo to rzeczy dobrze znane. Wszyscy pytają jak znosiłem meksykański klimat i różnicę czasu dzielącą Polskę i Meksyk. Przyjechaliśmy do Meksyku dość wcześnie, był czas przed rozpoczęciem olimpiady na aklimatyzację. Najgorsze były pierwsze dni. Zatykało oddech w piersiach. Podczas meczów stały przy ławkach butle z tlenem. Ten, który nie wytrzymał schodził z boiska i aplikował tlen do organizmu. Ja lepiej się czułem, gdy przebywaliśmy w Monterrey, gdzie odbywał się dodatkowy turnie przed olimpiadą. Później w czasie turnieju olimpijskiego przeziębiłem się a skutki tego jeszcze do dziś odczuwam.
Redaktor: W którym meczu zdobył pan pierwszego olimpijskiego kosza?
Andrzej Kasprzak: Na ten moment czekałem aż do czwartego meczu. Graliśmy wtedy z Brazylią. Wszedłem na boisko po przerwie. Na tablicę rzucał Łopatka. Rzut był niecelny i z dobitki zdobyłem dwa punkty.
Redaktor: Wprawdzie nie grał pan w pierwszej piątce, gdyż ją tworzyli: Likszo, Łopatka, Frelkiewicz, Trams, Jurkiewicz ale często pańskie nazwisko pojawiło się w sprawozdaniach.
Andrzej Kasprzak: Trener Zagórski wprowadzał na boisko wszystkich zawodników. Wszystko zależało od taktyki jaką należało zastosować wobec przeciwnika. Najlepiej czułem się w meczu z Marokiem, zdobyłem wtedy cztery punkty i w meczu z Włochami pięć punktów.
Redaktor: Czy oglądał pan wspaniałe zakończenie igrzysk?
Andrzej Kasprzak: Niestety nie. Tego dnia wyjechaliśmy do Guadelajary. Tam graliśmy towarzyski mecz z Jugosławią wygrywając 68:64. Grałem w pierwszej piątce i zdobyłem cztery punkty.
Redaktor: Jak spędzaliście wolny czas w wiosce olimpijskiej?
Andrzej Kasprzak: Wspomnę najpierw, że w wolnych chwilach każdy koniecznie chciał pójść na corridę i zobaczyć walki kogutów. Ja też poszedłem. Ludzie popadali w jakiś szał, emocjonując się tym niezrozumiałym i nieznanym dla nas Polaków widowiskiem. Ale i nas porywały te walki.. W wiosce olimpijskiej był klub, do którego przychodzili sportowcy różnych krajów na odpoczynek. Przepięknie grały tu meksykańskie zespoły ludowe i młodzieżowe. W jednej z sal znajdowały się stoły pingpongowe. Ja uchodzę za jednego z lepszych pingpongistów w polskiej drużynie. Moimi godnymi przeciwnikami byli: Cegielski i Jurkiewicz. Raz stanąłem przy stole mając za przeciwnika Leonida Żabotyńskiego, świetnego sztangistę radzieckiego. Proszę zauważyć, że Żabotyński to potężne chłopisko, waży ok. 160 kg., ale przy stole poruszał się bardzo lekko. Graliśmy jednego seta. Przegrałem chyba 11:21.
Redaktor: Polscy sportowcy w czasie olimpiady otrzymywali z kraju liczne telegramy, listy, pozdrowienia. Czy z Lublina ktoś pamiętał o Panu?
Andrzej Kasprzak: Otrzymałem list od narzeczonej.. Bardzo przeżywałem ten uroczysty moment otwarcia igrzysk. To było coś oszałamiającego. Była też chwila zadumy i wzruszenia gdy maszerowałem w ekipie polskiej na stadionie. Myślałem wtedy o mamie i narzeczonej: czy poznają mnie siedząc daleko stąd, przy telewizorze? Dziś wiem, że mocno przeżywały chwilę otwarcia igrzysk i rozpoznały mnie wśród polskich sportowców.
Redaktor: Czy najbardziej zadziwił pana Meksyk?
Andrzej Kasprzak: Wielkimi kontrastami. Wspaniałe, nowoczesne domy, obiekty sportowe, stara cywilizacja i obok tego osobliwości dawnej kultury, rudery. Urzekający jest widok z samolotu na Meksyk. Zadziwiająca była zmiana pogody. Rano nad nami granatowe chmury, zaczyna lać jak z cebra a niedługo potem wszystko gdzieś ginie i świeci słońce. Tak było prawie każdego dnia. Byłem zaskoczony gościnnością i serdecznością Meksykanów. Nas – Polaków darzyli szczególną sympatią dając temu wyraz na każdym miejscu. To było miłe i wzruszające.
Redaktor: Rozpoczął pan piękną karierę sportową. Liczne mecze międzypaństwowe i udział w olimpijskiej drużynie są chyba najlepszym dowodem, że chyba w najbliższych latach dostarczy Pan lubelskiemu sportowi wiele powodów do dumy A więc jakie są dalsze plany?
Andrzej Kasprzak: Myślę o pierwszoligowej Lubliniance. Chcę wypaść jak najlepiej. W reprezentacji grałem na skrzydle ale teraz w klubie chyba przyjdzie mi grać w środku, gdyż niewyjaśniona jest sprawa z Kozakiem, który najprawdopodobniej opuszcza Lublin. Mam dwadzieścia dwa lata a Jurkiewicz grający w olimpijskiej drużynie był młodszy ode mnie tylko o dwa lata. Byliśmy obaj najmłodszymi zawodnikami. Sądzę, że ten atut młodości znaczy wiele..
Redaktor: Nie sposób byłoby tu nie wspominać o pierwszych latach pańskich startów..
Andrzej Kasprzak: Było to w 1963 r. Zaczynałem oczywiście w Lubliniance pod kierunkiem trenera Stanisława Dzierżaka. Mieliśmy wtedy świetny zespół: Kozak, Brzozowski, Plebanek. Zdobywaliśmy jako drużyna juniorów mistrzowskie tytuły w kraju. To trener Dzierżak zabrał mnie w 1963 r. do Czerwińska na centralne szkolenie. Koszykówka pochłonęła mnie bez reszty. Widocznie grałem dobrze skoro szybko awansowałem do kadry młodzieżowej, reprezentacji Polski i drużyny olimpijskiej. Mam obecnie 50 występów w meczach międzypaństwowych. A co będzie dalej, przyszłość pokaże..
Źródło: Kurier Lubelski, R. 12 nr 263 (6 listopada 1968)