Robert Dołęga, ciężarowiec, zawodnik Łukowskiego Klubu Sportowego Orlęta Łuków. Dwukrotny uczestnik Igrzysk Olimpijskich: w Atenach (2004) i Pekinie (2008).
Sześciokrotny uczestnik mistrzostw świata (1999, 2001, 2002, 2005, 2006, 2009), ośmiokrotnie brał udział w mistrzostwach Europy (2000 – srebrny medal, 2001 – brązowy medal, 2004, 2005, 2006, 2007, 2008, 2009). Siedmiokrotny mistrz Polski (2000, 2001, 2004, 2005, 2006, 2008, 2009), czterokrotny wicemistrz (1998, 2002, 2003, 2007), dwukrotny brązowy medalista (1999, 2012). Uczestnik mistrzostw świata (1997) i Europy (1991 – srebrny medal) juniorów. Akademicki mistrz świata (2003). Zawodnik Klubu Sportowego „Orlęta” Łuków (1993–1996, 2007–2017), Wojewódzkiego Ludowego Klubu Sportowego Siedlce-Iganie Nowe (1997–2003), „Ekopak Jatne” Otwock (2004–2007).
Wspominania Roberta Dołęgi
„Przygodę z podnoszeniem ciężarów zacząłem w 1991 r. Filmy ze Stallone2, Schwarzeneggerem czy Van Dammem pobudzały moją wyobraźnię. Wiadomo, jak oni wyglądali, ja też tak chciałem. Jednak zanim zacząłem uprawiać ciężary, próbowałem grać w piłkę nożną. Trener uznał, że jestem „drewnem technicznym” i mi podziękował. Nawet za bardzo się tym nie przejąłem. W hali sportowej, tuż obok stadionu, były zajęcia z zapasów i podnoszenia ciężarów. Na początku zacząłem od zapasów. Zawsze powtarzam, że jest to mój drugi sport. Bardzo lubiłem i lubię zapasy. Nie pamiętam już, dlaczego po pół roku zrezygnowałem i przeszedłem na drugą stronę hali, do ciężarowców. Może czułem, że to jest właśnie sport dla mnie? Trafiłem do trenerów Kazimierza Olszewskiego i śp. Janusza Kowalczyka. Pierwszym moim sukcesem był brązowy medal mistrzostw Polski w kategorii młodzików wywalczony w Nowym Dworze Gdańskim. To był 1993 rok. Byłem bardzo dumny z tego osiągnięcia. Czułem się jakbym co najmniej zdobył Mont Everest. W tamtych latach piłka nożna stała w Łukowie na wysokim poziomie. Pamiętam, że w przerwie meczu prezes klubu wręczył mi – jako sztangiście – przed publicznością skromną nagrodę finansową. Byłem bardzo szczęśliwy.
Przyszedł kolejny rok. Przygotowywałem się do Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży. Choć zawsze powtarzam młodym zawodnikom, żeby słuchali swoich trenerów, sam tego nie zrobiłem. Podszedłem do sztangi z ciężarem, na który już wcześniej nie pozwalał szkoleniowiec.… Doznałem zwichnięcia w stawie łokciowym. Rok wcześniej ogromny sukces, teraz ogromna tragedia. Dla mnie świat się zawalił: operacja, pobyt w szpitalu, kariera ciężarowca znalazła się pod znakiem zapytania. Zostałem sam. Co prawda odwiedzał mnie trener Kowalczyk i – oczywiście – rodzina, ale z najważniejszymi problemami musiałem poradzić sobie sam. Chciałem się wybić z małego miasteczka, uciec od warunków, jakie mieliśmy, bo w domu się nie przelewało. A tu raptem dramat! Po kontuzji został ślad na ręce i wykrzywiony łokieć, który jeszcze nie raz sprawiał mi poważne kłopoty. Wtedy przyszedł rok 1996. W tym czasie mój brat Marcin, późniejszy medalista olimpijski, wszedł już do grona bardzo dobrych zawodników. Zaproponowano mu wraz z trenerem Olszewskim przejście do WLKS Siedlce. Ja byłem niejako „w pakiecie”, bo trener postawił warunek: “bierzecie dwóch, albo nikt nie przejdzie…”. W Siedlcach spędziłem siedem lat. Zdobyłem dla tego klubu wiele medali, w tym srebrny medal mistrzostw Europy seniorów i juniorów. Trenerem w klubie był Ryszard Soćko, szkoleniowiec kadry kobiet. Takie nazwiska jak Agata Wróbel czy Aleksandra Klejnowska robiły wrażenie.
Zmieniłem swoje życie, wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem w internacie, zdałem maturę i rozpocząłem studia. W wieku 19 lat szybko trafiłem do kadry prowadzonej przez znakomitego sztangistę i trenera, złotego medalistę olimpijskiego Zygmunta Smalcerza. W 1997 r. pojechałem na pierwsze zawody międzynarodowe, mistrzostwa świata do RPA. Byłem najlepszy w reprezentacji! Zrobiłem oszałamiające postępy, bo przez dwa lata poprawiłem się w dwuboju o 90 kilogramów. Patrzono na mnie ze zdziwieniem: oto jakiś chudy chłopak z małego miasteczka, z wykrzywionym łokciem zaczął osiągać bardzo dobre wyniki! A ja na to bardzo ciężko pracowałem, byłem wprost tytanem pracy i treningu. Mój brat, mistrz świata, Marcin kiedyś powiedział, że moich treningów by nie wytrzymał. Zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Sydney w 2000 roku. Kwalifikacje w ciężarach są drużynowe, liczą się bowiem wyniki reprezentacji na dwóch poprzedzających mistrzostwach świata. To daje określoną liczbę miejsc dla danego kraju, a o wjeździe decydują trenerzy. W 1999 r. byłem ósmy w debiucie występów w „seniorach” na mistrzostwach świata, a w podrzucie zdobyłem wtedy „mały” brązowy medal. Dało to dużo do myślenia trenerowi. W ciężarach mówi się, że zawody wygrywają „podrzutowcy” , a ja takim byłem. W 2000 r. zdobyłem srebrny medal mistrzostw Europy i byłem jedną nogą na igrzyskach. Na 70 dni przed igrzyskami, gdy miałem już akredytację i sprzęt otrzymany z PKOl-u, by wystąpić w turnieju olimpijskim, w ćwiczeniu dodatkowym, wyciskając 200 kg na ławeczce, zerwałem przyczep mięśnia piersiowego. Tragedia! Czar prysł. Przeżyłem spore załamanie. Znowu operacja i długa rehabilitacja. Jednak za cztery lata były Ateny, na które już nie jechałem jako pewniak. Nasze ciężary przeżywały wtedy kryzys, afery dopingowe, kontuzja Szymona Kołeckiego14. Byłem nieźle przygotowany. Wynik z mistrzostw Europy dawał szansę na miejsca 5–6. Przyszły zawody olimpijskie. W pierwszym podejściu w rwaniu podniosłem 180 kg, zapaliły się trzy białe lampki, czyli wszystko w porządku. Przygotowywałem się do ciężaru 185, kiedy po 4–5 minutach jury – pomimo decyzji sędziów – uznało, że mój bój jest spalony. To był pierwszy sezon, kiedy wprowadzono takie przepisy. Do tej pory twierdzę, nie tylko ja, nawet biorąc pod uwagę mój krzywy łokieć, że nie było żadnego docisku, przez całą karierę nie miałem żadnego spalonego boju przez błąd techniczny. Zrobiło się spore zamieszanie, trzeba było powtórzyć podejście. Przyszły nerwy, stres. W drugim swoim podejściu, poderwałem sztangę bardzo mocno, żeby nie było problemu – jednak za mocno, bo ta spadła za plecami. W trzecim podejściu zrobiłem to z kolei za lekko – spadła z przodu i z marzeń o dobrym wyniku nic nie zostało.
Po nieszczęśliwych Igrzyskach przyszedł kryzys, myśli o zakończeniu kariery, zdawałem sobie sprawę, że za cztery lata będę miał już 30 lat. Lata 2005 i 2006 były dobre. W tym drugim roku byłem czwarty w mistrzostwach Europy i świata, a w podrzucie zdobyłem mały brązowy medal. Do kadry wrócił trener Smalcerz, czym bardzo się ucieszyłem, bo jest to znakomity fachowiec. Wystartowałem w Pekinie, w konkursie finału kategorii 105 kg zająłem 9. miejsce, ale po dwóch dniach zdyskwalifikowano jednego z zawodników, przesunąłem się na miejsce ósme, a po dziewięciu latach kolejnego i figuruję w oficjalnych wynikach Igrzysk Olimpijskich w Pekinie jako siódmy zawodnik. Po Igrzyskach startowałem komercyjnie w Bundeslidze. Mogę się pochwalić, że przez jedenaście lat reprezentowałem jeden klub – AC Atlas Plauen. Występowałem też w lidze czeskiej (SKV „Banik” Havirov) i francuskiej (EEAR Monteux). W kadrze narodowej startowałem do 2009 r., czyli przez dwanaście lat. Karierę zakończyłem w barwach „moich” Orląt Łuków w 2017 roku.
Czy warto było? Tak, zdecydowanie tak. Odnalazłem swoje miejsce w życiu, odkryłem pasje. Oczywiście, kiedyś miałem lekki niedosyt, bo mogłem osiągnąć więcej, gdybym posłuchał trenera i nie uszkodził łokcia, gdybym nie podnosił tych dwustu kilogramów na ławeczce, gdybym…”
Oryginał wspomnień znajduje się w zbiorach autorów książki “Lubelscy Olimpijczycy”.