Pływak, specjalista stylu grzbietowego. Wychowanek Lublinianki (1983–1999), później zawodnik AZS-AWF Gdańsk (1999–2003).
Uczestniczył w Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie (1996) i zajął czwarte miejsce w finale B na 100 m stylem grzbietowym (co dało dwunaste miejsce w klasyfikacji generalnej) oraz siódme miejsce w finale w sztafecie 4 x 100 m stylem zmiennym (w sztafecie płynęli też Marek Krawczyk, Rafał Szukała, Bartosz Kizierowski), Sydney (2000). Zdobył srebrny (50 m stylem grzbietowym) i brązowy (100 m stylem grzbietowym) medal mistrzostw świata na basenie 25 m (1999 Hongkong), dwukrotny brązowy medalista mistrzostw Europy (basen 50 m): 1997 Sewilla – 4 x 100 m zm. (partnerzy: M. Krawczyk, M. Kaczmarek, B. Kizierowski); 1999 Stambuł – 50 m stylem grzbietowym, dwukrotny złoty medalista mistrzostw Europy (basen 25 m): 1996 Rostock – 50 m stylem grzbietowym i 100 m stylem grzbietowym. Finalista mistrzostw świata (basen 50 m) 1994 Rzym – 100 m stylem grzbietowym -7 m.; 1998 Perth – 4 x 100 m zm. – 8 miejsce (partnerzy jak w Sewilli)); 2001 Fukuoka – 50 m stylem grzbietowym – 5 miejsce na mistrzostwach świata (basen 25 m) 1999 Hongkong – 4 x 100 m zm. – 6 miejsce, sześciokrotny finalista ME (basen 50 m): 1995 Wiedeń – 100 m stylem grzbietowym – 4 miejsce, 4 x 100 m stylem zmiennym – 4 miejsce; 1997 Sewilla – 100 m stylem grzbietowym – 5 miejsce; 1999 Stambuł – 100 m stylem grzbietowym – 7 miejsce, 4 x 100 m stylem zmiennym – 7 miejsce; 2002 Berlin – 50 m stylem grzbietowym – 8 miejsce, trzykrotny finalista mistrzostw Europy (basen 25 m): 1994 Stavanger – 50 m stylem grzbietowym – 4 miejsce; 1998 Sheffield – 50 m stylem grzbietowym – 7 miejsce, 100 m stylem grzbietowym – 6 miejsce. Złoty medalista Uniwersjady 2001 roku w Pekinie na 50 m stylem grzbietowym i brązowym Uniwersjady w 1997 r. w Messynie na 100 m stylem grzbietowym. Dwudziestodziewięciokrotny mistrz Polski na basenie 50 m., dwudziestoczterokrotny na obiekcie 25 m.
Mariusz Siembida opowiada:
„Zaczęło się, kiedy miałem osiem lat. Do szkoły przyszedł trener pływania, aby wybierać dzieci do szkółki pływackiej „Lublinianki”. Tym trenerem był Cezary Samczuk, z którym później pracowałem przez wiele lat. Wybrał moją siostrę bliźniaczkę, mnie nie. Jak siostra dostała karteczkę, że została zakwalifikowana, rodzice postawili warunek: albo oboje, albo żadne. Trener się zgodził i tak zacząłem trenować pływanie. Była to zwykła zabawa, cieszyliśmy się pływaniem. Kiedy mieliśmy iść do klasy czwartej, powstała klasa pływacka. Zaproponowano nam obojgu wstąpienie do takiego oddziału. Siostra nie chciała. Zajmowała na zawodach czwarte-piąte miejsca, ja byłem w trójce. Ale jak ona nie, to ja też nie! We wrześniu trener się o mnie upomniał, przyszedł, namawiał, rodzice się zgodzili (ja też!). Warunkiem było dobre miejsce w Korespondencyjnych Mistrzostwach Polski Dzieci. Byłem w nich trzeci i to zdecydowało o kontynuowaniu pływania. Siostra poszła „do lekkoatletyki” (mnie też namawiano, bo podobno miałem predyspozycje do biegów). Zostałem jednak przy pływaniu. Motywację miałem bardzo specyficzną. Na mistrzostwach Polski (w młodszych kategoriach) zdobyłem brązowy medal, ale mimo to bardzo płakałem. W domu biedy nie mieliśmy, ale nie przelewało się, liczył się każdy grosz… Obiecałem mamie, że zdobędę złoty medal i go sprzedamy. Na kolejnych mistrzostwach zdobyłem upragniony złoty medal, ale kolejne rozczarowanie wynikało stąd, że medal nie był ze złota… Jak go sprzedać? Trener mi wytłumaczył, że dopiero medale na Igrzyskach Olimpijskich mają w sobie kruszec. Znowu pojawiła się motywacja.
W wieku piętnastu lat zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach Europy juniorów. Otworzyło mi to drogę wyjazdu na staż do USA, ale nie do Californii, tylko do Iowa. Tam pływały takie sławy polskiego pływania jak Rafał Szukała, Artur Wojdat czy Krzysztof Cwalina. Tata sprzedał swojego wymarzonego poloneza, żeby móc sfinansować mój wyjazd. „Jak jest szansa, to jedź!” – tak mi powiedział. Pojechałem, a tam był zupełnie inny świat. Młody, szesnastoletni zawodnik nagle poczuł się bardzo ważny. Jak zdobyłem srebrny medal mistrzostw USA, to pisały o tym gazety. Atmosfera była znakomita. Po dziewięciu miesiącach pobytu trzeba było podjąć decyzję, co dalej. Nie udało mi się zakwalifikować na Igrzyska w 1992 r. Byłem trochę rozczarowany. „Pływacko” w USA zbyt wiele nie skorzystałem, postanowiłem wracać do „Lublinianki” i trenera Cezarego Samczuka. Z trenerem byliśmy bardzo związani, znaliśmy się doskonale. Trenerzy zakładali się między sobą, kto wygra. Zawsze wiedziałem, które dystanse są te „bardziej ważne” i… wygrywałem.
Zbliżały się kolejne Igrzyska. Cel był jeden – zakwalifikować się. W roku 1994 pojechałem na mistrzostwa świata. W sztafecie z Szukałą, Jarzyną i Wojdatem na 4 x 100 m zmiennym startowaliśmy w finale. Na swojej zmianie pobiłem rekord Polski. Rok później byliśmy na czwartym miejscu na mistrzostwach Europy. Żeby pojechać na Igrzyska, trzeba było przejść kwalifikacje. Wszyscy mówili: „spokojnie, to tylko formalność”. Ja przeżywałem jednak ogromny stres: a jak się nie uda? Udało się, po raz pierwszy pojechałem na Igrzyska Olimpijskie! Najważniejszy i najlepszy start był w sztafecie. Po raz pierwszy w historii polskiego pływania dostaliśmy się do finału 4 x 100 m stylem zmiennym. Zajęliśmy siódme miejsce i pobiliśmy rekord kraju, który przetrwał około piętnastu lat. Indywidualnie też nie było bardzo źle, bo byłem dwunasty.
Po powrocie z Igrzysk od razu musieliśmy szykować się do startu w mistrzostwach Europy. Warunki w Lublinie były bardzo złe. Jeździliśmy do Świdnika i na basenie o głębokości od osiemdziesięciu do stu dwudziestu centymetrów mieliśmy przygotować się do…. mistrzostw kontynentu! Była nas czwórka pływaków z Lublina. Codzienne dojazdy do Świdnika były bardzo męczące. Mówiono, że skoro nie ma warunków, to dajmy sobie spokój. Po trudnych przygotowaniach, zdobyłem jednak dwa złote medale!
Można powiedzieć, że od Igrzysk zacząłem „pracować jako sportowiec”. Miałem stypendium olimpijskie. Wystartowałem w mistrzostwach świata w 1998 r. Po powrocie zaczęło się psuć między mną, a moim trenerem. Po piętnastu latach wspólnej pracy przyszło zmęczenie. W Lublinie nie było warunków… Postanowiłem zmienić klub i z dwóch powodów wybrałem AZS-AWF Gdańsk: były tam bardzo dobre warunki treningowe, a trenerem klubowym była trenerka kadry narodowej pani Hanna Klimek-Włodarczyk. Miałem trochę problemów z odejściem z „Lublinianki”. nie chciano mnie puścić, startowałem nawet jako niezrzeszony. Po interwencji prezesa Polskiego Związku Pływackiego, sprawę załatwiono. Od roku 1999 startowałem już w barwach gdańskiego klubu. Zamknąłem rozdział związany z Lublinem, na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney (2000) wystartowałem jako zawodnik AZS-AWF Gdańsk.
À propos Atlanty, opowiem jedną przygodę. Otóż już po swoich startach zdecydowaliśmy się pójść trochę „w miasto”, zobaczyć nocne życie. Najpierw byliśmy w klubie, do którego przychodziło sporo sportowców. Zdecydowaliśmy się pojechać dalej. W metrze dowiedzieliśmy się, że coś się stało w tym klubie, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, co. Wróciliśmy nad ranem, a w drzwiach powitali nas wszyscy oficjele, którzy byli… bardzo szczęśliwi, że nas widzą. Spodziewaliśmy się raczej bury, a nie takiego radosnego powitania. Okazało się, że w tym klubie piętnaście minut po naszym wyjściu nastąpił wybuch (może nawet bomby, bo byli ranni). Mało tego, polskie media podały, że w chwili wybuchu w Atlancie jednymi polskimi sportowcami obecnymi wtedy w klubie byli właśnie pływacy. Usłyszała to moja mama i nie trudno sobie wyobrazić, co przeżywała. Jak zadzwoniłem, dalej nieświadomy skutków naszej eskapady, to najpierw musiała się „wypłakać”, żeby móc rozmawiać. Podobną historię przeżyłem w Rio Janeiro na mistrzostwach świata. Wiadomo, jak jest to niebezpieczne miasto i stąd cały czas mieliśmy ze sobą ochronę (nawet na plaży, bo tam znajdowała się pływalnia). Po starcie planowaliśmy trochę zwiedzić miasto. Pewnego razu, gdy udawaliśmy się na trening, usłyszeliśmy strzały i lekko przerażeni padliśmy na ziemię. Okazało się, że w napadzie na pobliską stację benzynową ranny został policjant. „Na miasto” już nie poszliśmy…
Było warto!. Nie znam człowieka, który powiedziałby: „po co mi to było?” Podjąłem pracę, pracę ogromną, pływanie jest bowiem bardzo trudną dyscypliną. Przed szóstą rano na trening, potem do szkoły, znowu na trening, wieczorem, do domu. Żmudna i ciężka praca. Satysfakcja jest jednak ogromna. Zjeździłem cały świat, poznałem wspaniałych ludzi. Mam co przekazać swojej córce. Sport wyczynowy niesie ze sobą obciążenie organizmu. Uważam, że pływanie pozwala zachować dobre zdrowie i kondycję, a jestem już po czterdziestce i mówię to z własnego doświadczenia.
Karierę zakończyłem tak, jak chciałem, jak napisała o mnie jedna z dziennikarek: „Odejść niepokonanym!”. Mnie się to udało. W ostatnim roku startów zdobyłem tytuły mistrza Polski na swoich koronnych dystansach. Po dwudziestu latach startów odszedłem na moich warunkach”.