Publikujemy tekst przygotowany dn. 21 sierpnia 1993 r. przez dra Lucjana Piątka, wspaniałego kronikarza dziejów lubelskiego (i nie tylko) sportu akademickiego, lekkiej atletyki i narciarstwa pt.: „Pierwszy powojenny obóz Zarządu Głównego AZS – sierpień 1946 r.” część I.
„Po prawie rocznych startach w na bieżni i na śniegu oraz w rozgrywkach mistrzowskich piłki nożnej w AZS Lublin, jakby w nagrodę, dostałem skierowanie na trzytygodniowy obóz sportowy w Międzyzdrojach. Pociągiem, z licznymi przesiadkami, wagonami towarowymi albo przeważnie na ich dachu, czasem płaskim, czasem mocno wysklepionym, po dwóch dobach jazdy dojechałem do Szczecina. W warszawie przejechałem już luksusowo tramwajem po oddanym do użytku 22 lipca 1946 r. moście Poniatowskiego. Dotychczas spod obskurnego, małego i cuchnącego budyneczku Dworca Wschodniego, platformą w parę koni jechało się za 10 zł do Dworca Wschodniego przy ul. Towarowej przez tzw. most wysokopienny, drewniany, zbudowany doraźnie przez wojsko. Elegantsze platformy miały czasem drabinki ułatwiające wejście a czasem trafiła się jedna lub dwie chybotliwe ławki na środku, utrzymywane w równowadze pośladkami i kończynami dolnymi podróżujących. Oczywiście kursowały one po osiągnięciu kompletu pasażerów a z Dworca Głównego siadało się na zaproszenie furmana: „Na Pragie, na Pragie”.
Jechałem w mundurze plutonowego podchorążego, jako że mundur zawsze budzi zaufanie i ułatwiał życie. Wokół plecaka miałem koc, żeby tego munduru zbytnio nie brudzić na pełnym sadzy dachu. Jedzenie trzeba było mieć własne, wodę brało się na kolejnych stacjach, siusiało się na polu przy okazyjnym postoju.
Rano dotarłem do Wałów Chrobrego, już w biegu wskoczyłem do odpływającego stateczku i przy względnie spokojnym morzu wylądowałem w Międzyzdrojach. Z dala rzucał się w oczy sportu budynek z wysoką wieżą z napisem: „Ośrodek Jurata” i tu była stołówka i biura obozu, jako że komenda obozu mieszkała około 150 metrów w okazałej willi naprzeciw dużego boiska do piłki nożnej.
Na czele obozu stał Kazimierz Walter z Krakowa. W biurze AZS przyjęto moje skierowanie, wydano kartki żywieniowe, polecono zapoznać się i odpowiedni zapisać do wybranej sekcji treningowej oraz szukać sobie kwatery w dowolnym domu i w dowolnym towarzystwie. Trwała akcja przesiedleńcza Niemców i wszystkie drzwi stały otworem, z firankami zasłonkami, dywanami i tylko brakowało pościeli. W mieszkaniach było sporo rzeczy użytku codziennego, a jeszcze więcej cenniejszych przedmiotów znajdowaliśmy ukrytych głębiej pod deskami podłogi, zakopanych w piwnicach itp., jako że Niemcy liczyli na szybki tu powrót.
Było na „na oko” około tysiąca, żywiła nas amerykańska UNRRA dostarczając wszystko drogą morską, z ziemniakami włącznie (stąd być może stonka w Polsce). Jedzenie było obfite, smaczne choć głównie z puszek mięsnych, jarzynowych itp., a m.in.: Horse Meat with Gravy, trzeba przyznać znakomicie przyrządzone. Chleb wypiekali na miejscu Niemcy z miejscowej piekarni, podobnie jak i pracowali w kuchni, przy konserwacji urządzeń. W stołówce była samoobsługa. Gdy się raz spóźniliśmy z obiadem wytoczyliśmy sport działo polowe bez zamka i przyrządów, nastawiliśmy lufę w kierunku komendy, naładowaliśmy główkami kapusty z przodu i z tyłu. Dowodzący na koniu wyprzęgniętym z dostawczego wozu na oklep w oficer w mundurze z pierwszej wojny światowej i pikelhaubie (kasku skórzanym okutym blachą zakończonym na szczycie ostrym, błyszczącym grotem), z szablą w garści kazał coraz to bliżej podsuwać działo, a my w sile stu chłopa skandowaliśmy: „Kaziu, obiad albo śmierć”. Poskutkowało. Wiele lat później dając materiały dla potrze Komisji Historycznej ZG AZS mile wspominaliśmy i ten fragment z obozu, choć stanęliśmy wtedy po przeciwnych stronach „barykady”. Walter mile ten akcent wspominał, ceniąc sobie studencką fantazję.
Ta fantazja była przyczyną śmierci pięciu studentów, kiedy to zaraz po rozpoczęciu obozu przyszedł gwałtowny sztorm, a spora grupa (główne krakowskiej młodzieży) weszła zbyt daleko od brzegu i została porwana przez falę. Nie było żadnej łodzi nawet do końca obozu a i tak nie miałaby żadna łódź możliwości ratunku. Gdyby były linku, może udałoby się coś zrobić. Znalazły się następnego dnia, kiedy najlepsi pływacy trzymając linę co pięć metrów płynęli z nią do widocznych z brzegu ciał tak, że po południu wyciągnęliśmy wszystkie zwłoki na brzeg. Zwłoki złożyliśmy do szopy obok Juraty, gdzie Niemcy robili trumny aby mogły zabrać je zawiadomione rodziny. Ze zdumieniem wyczytałem w ogólnopolskiej gazecie, co powtórzyło radio, że utonął też Piątek, bez podania bliższych danych. Był to student z Krakowa, miał inne imię. Poczta działała sprawnie i szybko, telegraficznie zawiadomiłem swoją rodzinę.
Zajęcia sportowe prowadzone były dość luźne, bez sprawdzania danych osobowych tak, że cały dzień można było korzystać ze sprzętu do gier i lekkiej atletyki. Po sztormie głównie pływałem w sporej grupie do oddalonego o około osiemset metrów od brzegu zatopionego statku wojennego, gdzie na pokładzie można było poopalać się i odpocząć. Większość uczestników obozu nie umiała w ogóle pływać i uważani byliśmy za obozową arystokrację, jako że do statku w inny sposób nie można się było dostać. Płynąć z powrotem ustawialiśmy się w jednej linii około 200 m. od brzegu płynąc już na czas i kto pierwszy, Zawsze wygrywała Lucyna z Gliwic, a ja byłem pod koniec grupy.
Przypomnę, że Wolin jest wyspą. Z Międzyzdrojów wyjeżdżaliśmy Studebackerami, dużymi wozami amerykańskiej produkcji 10 kołowymi, które służyły wojsku jako ciągnik armaty 75 mm. i 122 mm. haubic. Były one jeszcze na wyposażeniu Wojska Polskiego do 1957 r. Dowieziono nas do mostu pontonowego, gdzie trzeba było wyjść, przejść przez most piechotą poprzez wąskie przejście tylko z tym, co się udźwignęło z koniecznością pozostawienia sporego dobra. Mnie z plecaka spadł jeszcze na wyspie spory klin i w ten sposób nie dowiozłem go do Lublina, inni pozostawili tu znacznie większe dobra. Stąd inne samochody odwiozły nas do najbliższej stacji kolejowej. Z tego tak zwanego wtedy „szabru” mam jeszcze do dziś nieco pamiątek w tym ozdobnego szkła w którym Niemcy się kochali, książek lekarskich i przyrodniczych, jako że miałem dość siły, aby w paczkach UNRRA i związane sznurkiem przywieźć do domu.
Mile wspominam ten obóz jako, że był to mój pierwszy kontakt z morzem za który tak drogo zapłaciło pięcioro z nas.
Szczególnie utkwił mi w pamięci „Bal przebierańców i gałganiarzy” w pobliskim Kamieniu w sobotę do białego rana w niedzielę w dużej połsuterenie. W przebraniu nie rozpoznałem nawet Lucyny jako, że przyjechała innym wojskowym wozem, jako, że i tu wojsko nas przywiozło i odwiozło. Golizna nie była wtedy w modzie, nagrodę za najlepsze przebranie dostała „Cyganka” i przebrany jak wyżej niemiecki oficer jadący po sali balowej konno. Ja robiłem za cyrulika z pędzlem i brzytwą „Soligen” oraz miską cynową (służącą wtedy do jedzenia) na głowie przymocowaną tasiemkami pod brodą i napisem: „golenie, krwi puszczanie, figaro”.
Gdzie jesteś dzisiaj młodzieńcza fantazja, bo za naszych młodych czasów było chłodno i głodno jako, że mdlało się nieraz z wyczerpania i niedożywienia po zawodach piłki nożnej czy biegu, ale nigdy na ciebie nie zabrakło.
Lucjan Piątek, Lublin 21 sierpnia 1993 r.